29 listopada minęło … 6 lat. 6 lat od dnia kiedy dowiedziałam się, że zaczyna się nowy rozdział w moim życiu. Ciało miało zmienić się w galaretę, mózg w papkę a czas wolny miał przepaść bezpowrotnie. Wtedy też po kilku miesiącach musiałam podjąć decyzję o rezygnacji z pracy.
Mam ochotę się roześmiać i jednocześnie wyć. Wiesz jakie to uczucie? Wspomnienie mojej pracy jest zarazem żałosnym błaganiem o litość i śmiechem radości. Cieszyło mnie to, że robiłam coś co lubię. Ciuchy. Szmaty. Ciucholand. Boże! Raj na ziemi! Tak myślisz?
Czy kupując takie ubrania kiedykolwiek przyszło Ci do głowy jak dotarły one do tego sklepu? I nie mówię tutaj o pracy dzieciaków z bangladeszu za 30 centów za sztukę.
Ciuchy niejednokrotnie przyjeżdżały ogromnym tirem, zostawały zrzucane do garaży i leżały. Pół roku. Rok. Czasem worki zawilgły, ciuchy spleśniały. Co tam, można je wyprać.
Ciężkie wory, które trzeba było przerzucać 30 razy dziennie. Szef, który chciałby byś za 7 zł za godzinę zapieprzała jak wół roboczy. Zima, która dawała się we znaki stojącej w szopie przyszłej matce. Już w listopadzie temperatura nie przekraczała 3 stopni kiedy zabrakło paliwa w piecyku a ja musiałam pracować ubrana w 3 kurtki i puchową kamizelkę. Dziś myślę, że dostałam po dupie idąc tam. Sama chciałam. Jestem sobie sama winna. Ale… kasa zawsze się przyda.
Jak pomyślę sobie o tej pracy, o warunkach, o moim szacunku do samej siebie… myślę, że to było mi potrzebne. W życiu nie doceniłabym tego co mam obecnie, gdybym nie trafiła w tamto miejsce. Nie mając wykształcenia ani kwalifikacji nie masz jednak zbyt wielkiego pola manewru. Rozsądek wziął górę. Chciałam mieć swoje pieniądze, chciałam być potrzebna i chciałam po prostu coś robić.
Skończyłam pracę przed wigilią. Mąż mnie odebrał – w końcu trzeba było traktować mnie jak jajko. Starałam się wtedy oszczędzać. Nie podnosić, nie wysilać. Nie denerwować choć szlag mnie trafiał kiedy słyszałam ciągłe marudzenie, docinki po cholerę mi ta szkoła. Do dzisiaj pamiętam pewną sobotę, kiedy chciałam się zwolnić wcześniej a zostałam wręcz zmuszona do kolejnych 4 godzin pracy. Wróciłam do domu okropnie zła a wręcz dobita. Co z tego że byłam w ciąży, że nie miałam siły ani ochoty na to by targać ciężkie wory? Robotę trzeba było dokończyć.
Popłakałam się strasznie. Wtedy podjęłam decyzję – nigdy więcej obca osoba nie będzie się na mnie wyżywać i wycierać sobie mną gęby po to by pokazać mi gdzie jest moje miejsce i gdzie mogę sobie wsadzić swoje studia kiedy 'on’ jest tutaj szefem.
Rozumiem, że czasami trzeba schować dumę do kieszeni by mieć co do garnka włożyć, ale szacunek do samego siebie raz utracony może nigdy nie zostać odzyskany.
Zacznę od tego, że szef nie jest po to by go lubić. Jeśli darzymy go sympatią – ok. Dobrze się składa. Jeśli jest dla nas jedynie uosobieniem pierdyliarda obraźliwych epitetów – trudno. Szef ma być tą 'zdrową głową’ – czymś co pozwoli całej firmie funkcjonować bez zgrzytu. Popełnia co prawda błędy – jak każdy, ale nie ma ludzi nieomylnych. Natomiast w sytuacji kiedy głowa jest chora, chora jest reszta ciała czyli w tym wypadku zakład pracy.
Ciepło. Ciepła kawa. Uśmiechy i piski. Czasem bójka. Czasem głośny śmiech. Przede wszystkim – spokój.
Nikt nie wymusza na mnie zmiany życia by ułatwić swoje własne. Nikt nie pokazuje mi, że jestem nikim. Nie wyobrażam sobie tego by dawać odczuć pracownikowi, że jest nieporzebny. Tak samo potrzebny jest przedsiębiorca, nauczycielka, pomoc nauczyciela jak i śmieciarz czy sklepowa. Nieistotne czy mam 3 kierunki studiów czy jestem po podstawówce. Ważne by traktować wszystkich z należnym im szacunkiem. Potrzebujemy się wzajemnie by żyć tutaj każdego dnia. Nie możemy jednak zapomnieć o nas samych bo… jeśli sami siebie nie szanujemy – nikt nie będzie nas szanować.